Napisane na konkurs "Grafomania" i tak trzeba to traktować
Jak se szłem
po objedzie do kumpla, wylądowało UFO. Na placu koło Iwana, znaczy się pomnika
żołnierzy radzieckich, wylądowało, wylazło z kosmolotu i dawaj zaczęło naparzać
z laserów do autobusów i samochodów. Była ze mną koleżanka feministka, aktywna
obrończyni praw wszelkich. Szybko wyrwała kwiaty z klomba koło Iwana i
pogalopowała do zielonych stworów gramolących się jeszcze ze spodka,
-
Witamy na Ziemi! – Wrzeszczała jak
opętana. – Cieszymy się żeście przylecieli!
Zieloni,
a było ich ze siedmiu, wstrzymali ogień i lampili się na Jadźkę. Ta zatrzymała
się przed nimi i wyciągnęła rękę z wiechciem przyłamanych tulipanów. Jeden z
najeźdźców wyrwał jej kwiaty i zaczął je żreć. Uśmiechnął się jak kombajnista, a
resztę dał pozostałym.
-
Dobre, dobre – wymamrotał śliniąc się na czerwono-zielono.- Towaru tego macie
dużo jeszcze mnóstwo?
-
Ile będziecie chcieli – odpowiedziała rozpromieniona Jadźka. – Ale nie
strzelajcie już więcej.
-
Nie do żywych, a do blaszanych my celów strzelamy no przecież.– oburzył się
zielony.
„Czyli
taka walka o czystość środowiska.” Pomyślałem i ostrożnie, powoli szurnąłem do
kumpeli.
-
Spytaj się, po co przylecieli – szepnąłem jej do ucha.
Zielony
wgapił we mnie wielkie żółto- zielone ślipia i zaczął mamrotać:
-
Żeby sprawdzić czy nie niszczycie za bardzo przyrody my tu przylecieli, bo ona
musi istnieć i mieć się dobrze. Trochę żarcia weźmiemy, bo nam się kończy przy
okazji. Sprawdzimy, trochę podjemy, zapalimy i odlecimy.
-
Zapalicie – zaniepokoiłem się. – A co chcecie zapalić?
-
Nasz słownik nie kompletny był, no właśnie i co daje największą radochnę nie
wiemy. Palenie miasta, grilla, pieca, węgla czy zioła.
-
Ja proponuję zioło, a tak zupełnie przypadkowo, niechcący, znalazłem przed
chwilą skręta i mogę się z wami podzielić.
Poszperałem
w kielni, wyciągnąłem boxik z blantami. Rozdałem zielonym, zapaliłem mojego
Cedesa i po chwili ściągaliśmy chmury, co zmieniło jakość spotkania
Przybyszom
szybko poprawił się humor, jeden nawet zaproponował Jadźce przejażdżkę na Wenus
i z powrotem, ale ona nie wiedzieć, czemu odmówiła. Może dla tego, że jako
jedyna w towarzystwie nie zapaliła.
-
Masz branie, korzystaj, koleżaneczki będą ci zazdrościć lovelasa kosmity –
żartowałem.
-
Daj spokój – obruszyła się. – Na co mi takie zielone ćpuny.
„No, no, liczba mnoga a jeden to
nie łaska?” Pomyślałem.
Przybysz podszedł bliżej, chyba
się uśmiechną i powiedział:
-
Zielone nie zielone, ale talerz stoi.
Nie wiem, co miał na myśli i na
wszelki wypadek zawołałem:
-
Dobra, dobra. Zabierajcie resztę tulipanów z klomba i fruńcie już sobie.
Rozbawione,
zielone towarzystwo zrobiło sobie tulipanowe żniwa, a klomb był spory, i
zaczęło się ładować do latającego spodka głośno śpiewając:
- Niech żyje
nam rezerwa, przez wiele długich lat…
Gimbaza tego
nie zna, ale skąd oni znają? Nawet nie fałszowali.
Kosmolot
uniósł się i rozkołysanym ruchem pomknął w kierunku popołudniowego słońca.
Rozejrzałem się. Jadźka gdzieś zniknęła. Odleciała z nimi, czy uciekła do domu?
Jeżeli odleciała to im współczuję. Pewnie gdzieś w kosmosie wkrótce założy
zielone koło feministek. Tak czy siak zmęczony ratowaniem świata, bo uważam, że
uratowałem przed spaleniem przynajmniej nasze miasto, pacnąłem na slocie i przyciąłem
komara.
Obudziły mnie
psy. Koniecznie chciały zobaczyć, co mam w kielni. Całe szczęście, że wszystkie
blanty rozdałem. Psy mnie spisały i pohopsały dalej. Gdzie oni byli jak zieloni
lądowali? Żal mi się zrobiło, że żadnej wdzięczności za ratowanie świata nie
odczułem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz