sobota, 6 stycznia 2018

Morskie Oko - historia prawdziwa

Noc złowrogo osnuwała zasypane śniegiem górskie szlaki. Z gęstych krzaków rosnących przy drodze dochodził głos bardziej przypominający charczenie niż mowę:

– Patrz, te głąby idą prosto w oko szefowi.

– Chyba w paszczę?

– Zaczaimy się koło Wodogrzmotów i dalej w tan.

– Jak ja to lubię.

Przerażające cienie przemknęły pomiędzy drzewami. Grupa zlęknionych osób, trwożliwie oglądając się za siebie, powoli krok za krokiem, schodziła w dół. Zmarznięte twarze i czerwone nosy dobitnie świadczyły o ciężkich przejściach mijającego dnia. Na domiar złego nikt nie chciał im pomóc. Ani GOPR, ani policja, straż pożarna też nie. Zero litości, a przecież wiadomo, że tatrzańskie zombi tylko czekają na takie okazje. Zombi to mało, są przecież jeszcze niedźwiedzie i te… najgorsze… świstaki ludojady.

Zeszłej zimy doszło, do mrożących krew w żyłach napadów. Wygłodniałe świstaki zżarły wszystkie kabanosy „Tarczyński” z plecaków warszawskiej grupy studentów AWS. Oprócz kabanosów raczyły się również zapasem żelu do włosów i niestety, trudno w to uwierzyć, ale bezczelnie wychlały całą wódę. Nie dość, że zepsuły wyjazd biednym studentom, pozbawiając ich zarówno zagrychy jak i samej głębokiej treści oraz sensu wyjazdu, to jeszcze po pijaku zaatakowały przerażoną młodzież i zasmakowały w jej krwi, przegryzając ekskluzywny pantofelek najpiękniejszej studentki. Od tej pory strach zapanował na całym szlaku do Morskiego Oka.

Dzisiaj znowu mogło dojść do ekscesów. Niewielka grupa turystów – jakieś sto dwadzieścia osób – została zaskoczona przez słońce, znikające nagle za Mięguszowickimi Szczytami. Na domiar złego ktoś wyłączył oświetlenie na drodze z Morskiego Oka, bo chyba jakieś wcześniej było?

Pierwsze uciekły konie ciągnąc za sobą sanie wypełnione po brzegi szczęśliwcami, którym udało się dostać do środka ewakuacji. Za nimi popędzili górale udając beztroskę, ale uważny obserwator mógł zobaczyć strach w ich oczach.

Potem nastała ciemność.

Co prawda ta ciemność była w pewnej mierze niwelowana przez biel świeżego śniegu i dość jasno świecący księżyc. No, ale przecież wiadomo, jak jest noc to w lesie jest ciemno.

Grupa, po omacku jak armia ślepców, powoli zbliżała się do Wodogrzmotów. Większość nie zdawała sobie sprawy z niebezpieczeństwa wiszącego nad nimi. Właściwie to nie wiszącego, ale czającego się w zaroślach.

Nagle dał się słyszeć przeraźliwy świst, jeden, drugi, trzeci… Świsty – gwizdy dobiegały z każdej strony. Turyści przerażeni zaczęli krzyczeć. Parę osób wylądowało w śnieżnych zaspach. Ktoś poleciał prosto do strumienia. Zatrzymał się na oblodzonej części, ale nic to nie dało, bo zaatakowały go pstrągi gryząc w vibramową podeszwę, która na szczęście wytrzymała atak. Tak, tak jak w góry to tylko buty na vibramie.

Tymczasem turyści rzucili się do panicznej ucieczki. Ciemność i śnieg przestały przeszkadzać. Każdy biegł, co sił. Silniejsi próbowali słabych przewracać i rzucać do tyłu na pastwę wściekłych bestii. Ktoś w biegu wyjął z plecaka resztki kabanosów i rzucił za siebie, trafiając innego prosto w oko. Ten myśląc, że to świstak rzucił się na jego głowę wrzeszczał jak opętany.

Sympatyczna, aczkolwiek przerażona blondynka wyciągnęła z torebki firmy Miu Miu, żel do włosów, odwróciła się i z całej siły rzuciła w kierunku napastników. Pojemnik poleciał w ciemność, z której po chwili doszło głośne mlaśnięcie i czknięcie, na dźwięk, którego resztki odwagi opuściły uciekających.

Krzyk przerażenia niósł się po górach, wywołując dwie lawiny po słowackiej stronie. Turyści jak banda dzikich Mongołów, wrzeszcząc i opędzając się wyłamywanymi naprędce kijami i gałęziami, zbliżała się do Polany Białczańskiej.

Pierwszy, który dopadł samochodu zawołał przerażonym głosem do przyjaciół:

– Kluczyki! Kurwa, kto ma kluczyki!

– Mariolka! – wydarł się ktoś – Dawaj Kluczyki!

Niestety, Mariola, po oddanym rzucie pojemnikiem z żelem, bo to właśnie ona była tą odważną dziewczyną, przewróciła się i została na polu walki. Na szczęście zobaczył to barczysty olbrzym. Wziął ją pod pachę i kontynuował ucieczkę. Nieszczęśliwie pośliznął się na wieczku od żelowego pojemnika i upadł, boleśnie uderzając głową w torebkę Mariolki. Zanim zdążył się podnieść, dopadły go rozszalałe gryzonie. Młoda kobieta szybko odwróciła głowę od widoku wściekłych świstaków rozprawiających się z najnowszym modelem Nike, które miał na nogach młodzian. Błyskawicznie wstała i pędem dołączyła do uciekających.

Coraz większa liczba turystów docierała do parkingu. Pierwsze samochody szybko ruszały do wyjazdu. Tłukąc zderzak w zderzak, trąc bok o bok, łamiąc lusterka, każdy jak najszybciej chciał się wydostać i ruszyć nawet nie na kwaterę, ale do domu.

Mariola jako jedna z ostatnich wbiegła na polanę. Dotarła do wypasionego Audi, wysypała wszystko z torebki i szlochając zaczęła grzebać w stercie różnych różności. Janusz tylko patrzył na to zrezygnowany i z wyciągniętą ręką czekał na kluczyki. Po chwili samochód z rykiem przeciął krwawą ścieżkę zrobioną przez bosego barczystego olbrzyma i pomknął do domu.

– Jak ja to lubię. – Można było usłyszeć głos dochodzący z krzaków.

Ale nie było już nikogo, kto by chciał słuchać. Świszczący śmiech rozszedł się echem zagłuszając Wodogrzmoty Mickiewicza.