- Trzy rowery na jednym dachu to chyba trochę za dużo? - Wojtek jak
zwykle wykazywał nadmierny niepokój.
- Oczywiście, że nie - odparłem. - Moja Meriva to auto niby małe, ale
wytrzymałe.
Pierwszy raz od kilku lat udało mi się zebrać braci i wspólnie zrobić
rowerowy wypad w Góry Izerskie. Sami bez rodzin jak za szkolnych czasów.
- W stolycy - powiedział Krzysiek, akcentując pierwsze y - nie ma gór i
mogę być nieprzygotowany kondycyjnie.
- Oj tam, oj tam - odparłem roześmiany. - Nie bądź taki skromny, jesteś
najwyższy i najsilniejszy, więc dasz sobie radę.
- Niby tak - westchnął - ale brzuch też mam największy. Jak nie wydolę,
to na podjazdach holujesz?
- Tak jest panie dyrektorze. O ile mnie pan dogoni.
- Zarzucimy lasso - wtrącił Wojtek. - Jako najstarszy będziesz robił za
huskiego.
Moi braci wyjechali w świat kilka lat temu. Praca całkowicie ich
pochłonęła, więc obawy, co do kondycji fizycznej, mogą być w pełni uzasadnione.
Właściwie tylko ja dotrzymałem wierności rowerowi. Dlatego też wycieczka może
mi dać trochę satysfakcji, bo co prawda nie osiągnąłem wielkiego sukcesu
zawodowego, ale sportowo to przerastam ich o głowę albo i dwie.
Droga powyżej Szklarskiej Poręby wiła się leśnym ostępem dość stromo pod
górę. Ostre zakręty sprawiały, że słońce migając miedzy drzewami, oślepiało to
ze strony prawej, to z lewej. Minęliśmy stok narciarski Babiniec i po chwili
zobaczyliśmy parking na Polanie Jakuszyckiej.
- No to jaki jest plan? - Wojtek spytał stał po raz nie wiadomo który.
- Najmłodszy i chyba najmniej rozgarnięty - sapnął Krzysiek ściągając
rower z bagażnika dachowego. - Orle, Chatka Górzystów i nocleg w Świeradowie.
Jutro powrót przez Zakręt Śmierci.
- Dobra, dobra, ale Zakręt Śmierci to jakby trochę naokoło?
- Damy radę - powiedziałem uspokajająco. - Nikt nas nie goni, a
intensywny wysiłek tylko wam wyjdzie na zdrowie.
Szlak prowadził początkowo łagodnie pod górę. Lekki wiatr ochładzał
gorące powietrze. Leśna cisza i zapach igliwia przypomniały nam wędrówki
nastoletniego okresu życia. Jadąc niespiesznie, wspominaliśmy, co śmieszniejsze
przygody z młodości.
Na skrzyżowaniu szlaków Wojtek wskazując ścieżkę odbijającą w prawo
zawołał:
- Hej, tam chyba jest skrót, jedźmy tamtędy!
- Jaki skrót? - zawołałem. - Stąd droga prowadzi już tylko prosto. Kto
drogi skraca ten do domu nie wraca.
- Kto drogi prostuje ten w domu nie nocuje. - Zawtórował mi średni brat.
- Tak wiem, wiem. Kto chce chodzić na skróty, musi mieć dobre buty. To
jedźcie dalej ja tylko zobaczę czy nie ma tam jagód i was dogonię.
Dopiero teraz zauważyłem w głębi ścieżki młodą kobietę, prowadzącą rower.
Chwilę później podeszła do nas, zdjęła kask, poprawiła blond włosy związane w
kucyk i z uśmiechem powiedziała:
- Cześć. - Jej uśmiech rozpromienił twarz. - Możecie mi pomóc? Coś się
zacięło w przerzutce.
- Oni mają dwie lewe ręce - oznajmił szybko najmłodszy - ale ja coś tam
wiem o przerzutkach.
Zdjęła okulary słoneczne pokazując ładne niebieskie oczy i wyciągnęła
rękę do Wojtka.
- Agnieszka. Dla przyjaciół Aga.
- Wojtek, a to moi bracia Marek i Krzysiek. - Wskazał na nas. - Ale oni
się spieszą. - Puścił do nas oko. - Ja natomiast mam dużo czasu i chętnie
pomogę.
Wiadomo młody zawsze był łowcą. Nie chcieliśmy mu psuć okazji, więc
powoli ruszyliśmy dalej, zostawiając brata z piękną turystką.
- Będziemy czekać w schronisku Orle! - zawołałem na odjezdnym.
Po kilku minutach rozpoczęliśmy zjazd, który może dać niezłą frajdę
rowerzyście. Bez specjalnego wysiłku z naszej strony, licznik pokazał prędkość
ponad pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Chwilę później jechałem jeszcze
szybciej, a średniak zostawał coraz dalej. Zatrzymałem się przy schronisku,
zsiadłem z roweru i zająłem miejsce na ławce. Po chwili Krzysiek dotarł do
mnie.
- Co? – spytałem. - W Warszawce nie ma takich górek?
- Nie wiem. Nie jeżdżę tam na rowerze, ale ta tutaj robi wrażenie.
- Nie jest jeszcze taka stroma. Będą inne, teraz skocz po piwo dla
starszego brata. Kup te lokalne, nigdzie indziej ich nie ma.
Umieścił rower na stojaku i poszedł odczekać swoje, w kolejce przy
bufecie.
Orle jest usadowione na dość rozległej polanie nieopodal granicy z
Czechami. Kiedyś była tu wioseczka Carlsthal. Obecnie po wiosce został tylko
budynek dawnej leśniczówki, czyli schronisko oraz dwa domy zbudowane przez
straż graniczną, służące turystom za noclegownie. Środkiem polany wije się
strumień o nazwie „Kamionek”.
Górska atmosfera działa odprężająco. Było bardzo przyjemnie, zwłaszcza,
gdy Krzysiek postawił przede mną zimne piwo i gorące kiełbaski.
- Wojtka jeszcze nie ma - bardziej stwierdził niż spytał.
- Ano nie ma – potwierdziłem. - Mam nadzieję, że dał radę przerzutce.
Pewnie zaraz przyjedzie razem z Agnieszką. Póki co wcinamy, bo stygnie.
Grillowanie mięsko, popijane dobrym piwem, smakuje w górach jak nigdzie
indziej. Jedzenie znikało z talerza, picie ubywało z kufla, wskazówki zegara
leniwie przesunęły się o godzinę, potem drugą, a Wojtka nie było widać.
Wyjąłem komórkę i wybrałem numer najmłodszego. Odczekałem chwilę.
- Nie odbiera – powiedziałem zaniepokojony.
- Pewnie jedzie i nie chce się zatrzymywać, żeby odebrać telefon. -
Uspokajał Krzysiek. - Poczekajmy jeszcze trochę, nikt nas nie goni, mamy czas.
- Może złapał gumę i idzie powoli.- Zgadywałem. - Mam ze sobą zapas.
Pojadę po niego.
- Spokojnie. – Próbował mnie zatrzymać - Przetraw trochę, bo z pełnym
brzuchem będzie ci ciężko.
- Dobra, dobra. Ty tutaj czekaj. Ja jadę go poszukać i opieprzyć.
Wsiadłem na rower i zacząłem podjazd. Oczywiście pod górę jest dużo
ciężej niż w dół - pomyślałem odkrywczo i zakląłem w duchu. - Już ja mu
nawtykam. Najmłodszy nie znaczy gówniarz. Powinien być trochę bardziej
odpowiedzialny i dać jakiś sygnał życia. Izery nie są, co prawda zbyt groźne,
ale zawsze to góry.
Zasapany dojechałem do rozdroża. Brata nigdzie nie było widać, pięknej
rowerzystki też, ale za to na zwalonym drzewie siedział facet żywcem wyjęty z
katalogu dla himalaistów. Przeciwsłoneczne górskie okulary przysłaniały opaloną
twarz z zarostem typu Anchor, ciemnozielony bezrękawnik z gore texu założony na
czerwony polar nieźle komponował się ze spodniami opatrzonymi w niezliczone
kieszenie. Całość dopełniały górskie buty Salomona, nówka sztuka jakby w ogóle
nieużywane. Twardy gość samą postawą wzbudzający autorytet.
- No tak - powiedziałem - zwiastun kłopotów Rzepiór, we własnej osobie.
Nie widziałem go od kilku lat. Trudno uwierzyć, ale to był Liczyrzepa,
Duch Karkonoszy, zwany również Rzepiórem, Karkonoszem czy Rübezahlem. Postać
niby znana, ale raczej nie osobiście. Ja jednak miałem zaszczyt poznać go w
tragicznej dla mnie sytuacji. Zimą kilkanaście lat temu, dzięki niemu uniknąłem
zamarznięcia. To jest dobry duch, który dba o swoje góry i ludzi, którzy tam
przebywają.
- Cześć - przywitał mnie.
- Cześć - odpowiedziałem. - Ostatnim razem, gdy się widzieliśmy mówiłem,
że ta broda nie pasuje do ciebie.
- Pamiętam, ale ją lubię.
- Co robisz poza Karkonoszami?
- Jak zwykle pomagam zagubionym. W tym przypadku twojemu bratu i tobie.
- Czyli coś wiesz o Wojtku?
- Macie pecha. Pamiętasz legendę o Liczyrzepie, czyli o mnie, i
Agnieszce? Połącz ją ze skarbczykiem ukrytym w Wieczorny Zamku. Aga go pilnuje
i ma na tym punkcie obsesję. W tym roku skarbczyk się otworzy akurat
najbliższej nocy. Ona chce przenieść część skarbów w inne miejsce. I właśnie
twój brat ma jej pomóc.
- Co! - zawołałem - Ta kobieta na rowerze to ona? Przecież legendarna Aga
to wiedźma, ta nie wyglądała na wiedźmę.
- Kobiety mają swoje sposoby na polepszenie urody, zwłaszcza wiedźmy -
zaśmiał się Rzepiór.
Liczyrzepa wie o wszystkim, co aktualnie dzieje się w jego okolicy, więc
natychmiast mu zaufałem. Chodząc po górach przez te wszystkie lata, dawno
musiałem racjonalizm zostawić w domu. Najtrudniej mi było kiedyś, dać wiarę
komuś, kto mnie wyciągał z zaspy śnieżnej i uwierzyć, że nie jest goprowcem
tylko duchem gór. Zresztą jemu nie zależało na mojej opinii. Ale spotkałem go
jeszcze kilka razy w sytuacjach, które ostatecznie to udowodniły. Ten facet
jest cholernie wiarygodny i bardzo poważnie podchodzi do swoich obowiązków.
Czyli dba o góry i ludzi gór.
- Czemu sama tego nie zrobi? - spytałem.
- No wiesz - zdumiał się. - Kobieta ma dźwigać ciężary? No chłopie, daj
spokój, trochę dobrego wychowania. A tak naprawdę to nikt nie wie, jak długo
skarbczyk będzie otwarty i można w nim utknąć. Poza tym na skarbie ciąży
klątwa. Ten, kto go weźmie dla siebie, zapomina o swoich najbliższych. Ona nie
chce ryzykować.
- Pewnie masz jakiś plan?
- Oczywiście. Po pierwsze zadzwoń do Krzyśka niech załatwi nocleg w
schronisku i cały czas tam siedzi. Powiedz mu, że razem z Wojtkiem wieziecie
Agnieszkę do lekarza, bo zwichnęła nogę, później dojedziecie do niego, niech
czeka. Po drugie, musimy znaleźć twojego brata i Agę przed północą, porozmawiam
z nią i spróbuję przywrócić jej rozsądek. Jeżeli mi się nie uda, wiesz, jak to
jest z kobietami, wtedy musisz powstrzymać brata przed wejściem do skarbczyka.
Szybko wykonałem telefon. O dziwo Krzysiek nie miał żadnych obiekcji.
Zażartował tylko tylko:
- Te baby kiedyś go zgubią.
Wyłączyłem telefon.
- Idziemy do Wieczornego Zamku. - Zdecydował Rzepiór i ruszył prosto w
gęstwinę.
- Zaraz, a co z moim rowerem? - zawołałem.
- Wsiadaj i jedź za mną.
Gęstwina jakby rozchyliła się i przesunęła tworząc dość równą ścieżkę.
No tak, Duch Gór – pomyślałem. - Przyroda jest mu posłuszna.
Ruszyłem za nim. Chwilę po przejechaniu, ścieżka powracała do
poprzedniego stanu. Obraliśmy kierunek na grupę skał zwaną Wieczornym Zamkiem,
znajdującą się na szczycie Zwaliska. Gdzieś tam było ukryte wejście do
skarbczyka. Legenda mówi, że wejście jest dostępne tylko raz w roku od północy
do… No właśnie legenda nie mówi, do której. Raz tylko ktoś wszedł do środka -
kobieta z dzieckiem, ale przypłaciła to zamknięciem córki w skarbczyku
- Co będzie, jak Wojtek zostanie zatrzaśnięty w środku? - zawołałem do
mojego przewodnika.
- Nic, pewnie wyjdzie za rok. O ile przeżyje, ale lepiej nie próbować.
- Jesteś pewien, że wejdzie do środka?
- Tak. Aga ma swoje sposoby, zrobi z nim wszystko, co zechce.
- Skąd wiesz?
- Znam ją bardzo długo, więc wiem. Od czasu katastrofy ekologicznej w
Izerach, wykorzystuje ludzi bez litości i żadnych skrupułów. Przeklinała
wszystkich i wszystko, patrząc na całe połacie wiatrołomów. Ubzdurała sobie
wtedy, że ludzie w taki sposób chcą znaleźć skarbczyk i teraz próbuje przenieść
skarby w inne miejsce. Ja jej to uniemożliwiam, bo skarb jest
najbezpieczniejszy właśnie tam. I tak jest, co rok..
- Co roku kogoś uwodzi?
- Zdarza się. Ale nie czas na rozmowy. Zaraz będziemy na miejscu.
Noc nadchodziła dość szybko. Ciemność leśnym zwyczajem wstawała z
poszycia i przeganiała wieczorną poświatę na zachód.
Włączyłem lampkę przy rowerze.
- Zgaś - spokojnie powiedział Rzepiór. - Zostaw rower, dalej pójdziemy
pieszo. Im później nas zauważą, tym lepiej.
Zsiadłem z roweru, chwyciłem Liczyrzepę za rękę, ten duch jest jak
najbardziej materialny i na ślepo szedłem dalej. Po kilkunastu minutach
pomiędzy drzewami zaczęło błyskać ognisko. Jeszcze chwila i zobaczyłem blond
piękność oraz mojego brata. Siedzieli przy ogniu. Ona skupiona przewiercała go
wzrokiem. On zajadał się czymś, widać było, że mu smakuje.
- Niezłe – pochwalił. - A ten sosik to, z jakich grzybków? Bo nie
rozpoznaję po smaku.
Wyszliśmy z mroku na oświetloną ogniskiem polankę. Chciałem od razu
podbiec do Wojtka, ale Rzepiór powstrzymał mnie i zagaił:
- Dobry wieczór. Można się przysiąść?
Agnieszka gwałtownie wstała.
- Rübezahl. - Rzuciła z przekąsem. - Jak co roku. Przez wszystkie te
miesiące nie znajdziesz czasu na odwiedziny. Przychodzisz tylko wtedy, gdy w
ogóle ciebie nie potrzebuję. Mało, że nie potrzebuję, nawet nie chcę żebyś
przychodził. Ale nie, ty właśnie wtedy przyłazisz, i psujesz mi plany. Znowu
będziesz knuł. Chcesz zniweczyć to, co jest takie ważne. Ja się staram, wysilam
i nic. Wiesz ile pracy kosztuje znalezienie właściwej osoby, nawiązanie
kontaktu, opracowanie całego planu? Ale co tam moje plany. Dla ciebie ważne są
tylko twoje jakieś ciemne sprawy. Po co w ogóle wylazłeś z tej twojej jamy w
Kozackiej Dolinie? Bez ciebie też wszyscy dadzą sobie radę…
- Dość! - krzyknął Rzepiór. - Nie lubię, gdy do mnie mówisz Rübezahl.
Widzę, że dałaś temu nieszczęśnikowi wystarczająca ilość grzybków. Teraz zrobi
wszystko, czego zażądasz.
Faktycznie Wojtek siedział jakiś taki zamroczony. Nie zareagował ani na
nasze najście, ani na słowotok Agi.
- Co mu zrobiłaś? - zawołałem i szybko podbiegłem do brata.
- Nic mu nie będzie. Do rana wydobrzeje. Akurat po zrobieniu tego, co
zaplanowałam.
- Nic nie zrobi - zaprzeczył Liczyrzepa. - Zabieramy go stąd.
Wiedźma wyciągnęła w jego stronę kij trzymany w ręce i wrzasnęła:
- Wracaj do swojej pieczary!
Rzepiór podniósł dłoń jakby chciał wiedźmę powstrzymać. W tym momencie
zagrzmiało, ciemne niebo rozdarła błyskawica trafiając go prosto w podniesioną
rękę. Piorun to jednak bardzo skuteczna broń. Mojego przyjaciela nie było już
na polanie.
Ja tym czasem próbowałem zaciągnąć brata w krzaki.
Wiedźma popatrzyła na mnie zimnym wzrokiem. Wyciągnęła rękę w moją
stronę. Szybko spojrzałem w niebo i momentalnie się spociłem, a włosy stanęły
mi dęba.
- Nie przeszkodzisz mi - powiedziała groźnym głosem.
Wycelowała kij i znowu zagrzmiało. Jakaś siła rzuciła mną w krzaki, które
momentalnie oplotły moje ręce i nogi.
Aga powoli podeszła jakby chciała sprawdzić więzy.
- Nic ci nie zrobię, jeżeli mi nie będziesz przeszkadzał. Ale spróbuj
tylko coś kombinować, to spalę na popiół.
- Leżę i nic nie robię - wychrypiałem. Głos ugrzązł mi w gardle. Co za
ognista baba. Nie daj Boże takiej żony.
Odwróciła się do Wojtka i oznajmiła rozkazujący tonem:
- Musisz coś dla mnie zrobić. Chodź za mną
Ruszyła w kierunku skał. Najmłodszy potulnie wstał i chwiejnym krokiem
podążył za nią. Ja zostałem sam w ciemnych krzakach.
Młody jest otępiały, może skarb nie zrobi na nim wrażenia i klątwa nie
zadziała? - Kombinowałem. - Ale jak nie zdąży wyjść to co wtedy? Trzeba brata
ratować.
Niemożliwie wykręcony próbowałem przegryźć pnącza oplecione wokół rąk.
Nic z tego, zacisnęły się jeszcze bardziej.
- Spokojnie - usłyszałem szept - zaraz cię uwolnię.
- Rzepiór?
- A kto inny mógłby tu być, twoim zdaniem? – spytał, rozplątując więzy.
- No, ale przecież błyskawica... Zniknąłeś… Spaliła cię czy odesłała do
domu. Nie wiem
- Takie tam, babskie czary. Widowiskowe, ale mało skuteczne.
- Na mnie zadziałały skutecznie - stwierdziłem.
- Co roku wymyśla coś nowego. Tym razem nawet mi zaimponowała, ale to
trochę za mało. Zniknąłem żeby miała radochnę. Po co mielibyśmy ciskać
piorunami. Dałem jej możliwość wykonania następnego ruchu. Kolej na nas. Musimy
się spieszyć zaraz będzie północ.
Złapał mnie pod ramię i pociągnął za sobą między skały. Po cichu kluczyliśmy
między załomami. Kilka minut później schowani za krzakiem kosówki
obserwowaliśmy, jak Agnieszka rozpala pochodnie i rozmieszcza je dookoła,
rozświetlając dwumetrową płytę skalną leżącą na środku polanki. Wojtek stał bez
słowa i czekał na polecenia.
- Ja ją zagadam, a ty odciągnij brata jak najdalej. – Zarządził
Liczyrzepa. - Skarbczyk będzie otwarty może pięć, dziesięć, ale raczej nie
dłużej niż dwadzieścia minut. Musisz brata w tym czasie powstrzymać od wejścia
do środka. - Podał mi jakieś zawiniątko. - Spróbuj go przywiązać do drzewa.
Powinno poskutkować.
Wstał i wyszedł zza krzaka. Tym razem odrzucił iluzję i przybrał swoją
prawdziwą postać: krzepki mężczyzna w szarym płóciennym płaszczu z długą
zmierzwioną brodą i kosturem w ręce.
- Agnieszko, czy to naprawdę potrzebne? – spytał.
Popatrzyła na niego i tez się zmieniła. W dalszym ciągu piękna, ale urodą
prawdziwą, nie plastikową z folderów dla kobiet. Zachwycająca dziewczyna z
czarnymi lokami niesfornie spadającymi na czoło, ubrana w bogato zdobioną
suknię balową - prawdziwa córka księcia Bolesława.
Przysiągłbym, że jeszcze przed chwilą była blondynką.
- Taką cię widziałem pierwszy raz. - Rzepiór wyraźnie się rozmarzył. -
Zostaw to wszystko i chodź ze mną.
- To zabrzmi jak banał - odparła. – Chcę, ale nie mogę. Przecież wiesz o
tym.
Nie słuchałem dalej. Wpatrzeni w siebie, pogrążyli się w rozmowie, więc
wolniutko podszedłem do brata. Spojrzałem mu w oczy. Nie reagował jakby mnie
nie widział.. Pociągnąłem go za rękę. Ani drgnął, chyba korzenie zapuścił.
- Młody chodź ze mną - szepnąłem, zerkając czy Agnieszka tego nie widzi.
Najmłodszy zapatrzony w wiedźmę, trwał w bezruchu.
- Wojtek. - Próbowałem dalej. - Aga kazała przekazać, że masz iść ze mną.
Słyszysz? Masz iść ze mną.
- Aga kazała? - spytał.
- Tak – potwierdziłem. - Masz iść ze mną i tam zrobisz to coś, co ona
chce.
Powoli ruszył, krok za krokiem weszliśmy między krzaki. Po kilku metrach
stanąłem i wyciągnąłem sznur otrzymany od Liczyrzepy. Szybko złapałem brata za
rękę. Ten zaczął się wyrywać.
- Przestań – powiedziałem. - Aga kazała cię przywiązać do drzewa. -
Wskazałem niewielką sosenkę. - Dla twojego bezpieczeństwa.
- Aga kazała? - powtórzył - Dobrze.- Wyciągnął ręce do związania.
Owinąłem wokół niego sznur i przywiązałem do drzewa tak, żeby węzeł był
jak najmniej dostępny i niemożliwy do rozplątania.
Tymczasem sytuacja uległa drastycznej odmianie. Wiedźma zauważyła brak
Wojtka.
- Ty wredny, podstępny zdrajco! - wrzeszczała na Rzepióra. - Jak zwykle
mnie wykorzystujesz! Miłe słówka, ciepły uśmiech, a chodzi ci tylko o zepsucie
moich planów!
Kij w jej ręce rozpalił się żywym ogniem. Machnęła nim w kierunku
Rzepióra. W tym momencie z kosodrzewiny naprzeciwko, trzymetrowy niedźwiedź z
rykiem ruszył na Liczyrzepę.
- No proszę cię. - Rzepiór zareagował śmiechem.- Niedźwiedź w Izerach?
Chyba stać cię na coś lepszego?
- Tym razem naprawdę oberwiesz. - Agnieszka aż kipiała z wściekłości.
Nagle ziemia pod Liczyrzepą zapadła się z głośnym hukiem. Wypuścił z ręki
kostur i runął razem z niedźwiedziem.
Aga tylko na to czekała. Cała seria błyskawic rozorała niebo. Przez kilka
chwil było jaśniej niż w dzień. Grzmoty dźwięczały w uszach. Błyskawice
oślepiły mnie całkowicie. Kompletnie nic nie widziałem. Ślepy i głuchy
poczułem, że uniesiony tajemniczą siłą, lecę nad polanką.
- Zrobisz, co ci każę! - Usłyszałem kobiecy Krzyk. - Później się
policzymy!
Powoli docierało do mnie, że jestem adresatem tego wrzasku. Mrugając i
przecierając oczy próbowałem doprowadzić je do stanu używalności.
- Zaraz skarbczyk będzie dostępny! Zejdziesz tam i wyniesiesz zawartość!
- Nie wyniosę – oznajmiłem nieśmiało. - Nic nie widzę.
Chwilę później poczułem na twarzy ciepły dotyk kobiecej dłoni. Jakby za
sprawą magicznej różdżki, czy raczej wiedźmiej ręki, odzyskałem wzrok.
W blasku pochodni zobaczyłem głęboki, dymiący dół, wypaloną dookoła trawę
i rozwścieczoną Agę.
Romantyczny obrazek zakłócił zgrzyt żelaza i brzęk łańcucha. Skalna płyta
leżąca na środku polany, niczym klapa od piwnicznego wejścia, podniosła się,
odsłaniając kamienne schody,
Legenda o skarbczyku to najprawdziwsza prawda - pomyślałem i
błyskawicznie podbiegłem do zejścia.
- Zrób to, co powiedziałam! - rozkazała wiedźma i popchnęła mnie na tyle
mocno, że kilkanaście schodków pokonałem w locie i grzmotnąłem o podłogę.
Błyskawicznie wstałem i poczułem się jak Indiana Jones czy inny filmowy
bohater. Kilka pochodni umieszczonych na ścianach, oczywiście płonących, jakże
by inaczej, wydobywało z mroku najprawdziwszy skarb. Beczki wypełnione złotymi
monetami, wielkie złote puchary stojące pomiędzy beczkami, usypana w kopczyki
niezliczona ilość wielobarwnych kamieni odbijających blask światła, pięknie
zdobione rzeźby, biżuteria…
Widok mnie oszołomił. Na górze, przy wejściu rozległ się jakiś hałas, ale
ja przestałem zwracać uwagę na cokolwiek innego poza kosztownościami.
- Jestem bogaty - szepnąłem przez ściśnięte gardło.
Wystarczy, że wezmę sobie garść tych monet i będzie mnie stać na
wszystko. Właściwie, czemu tylko garść? Całej beczki nie udźwignę, ale jeden
puchar wypełnię monetami, a w drugi nasypię kamieni szlachetnych, wyniosę na
górę i wrócę znowu.
Szybko zaplanowałem sobie robotę i przystąpiłem do realizacji.
Wyciągnąłem rękę po najbliższy puchar. Ktoś mnie za tę rękę złapał.
- Puszczaj! - wrzasnąłem. - To moje. Ja to znalazłem.
- Marek, zostaw! – krzyczał ktoś, ale ja nie słuchałem tylko szarpałem
się i wyrywałem. Zaraz klapa opadnie, a muszę wynieść jak najwięcej.
- Zostaw! Nie wolno nic zabierać - intruz złapał mnie i ciągnął do
wyjścia.
Dałbym mu radę, ale po schodach zbiegł jeszcze jeden, razem wywlekli mnie
na zewnątrz i ciągnęli jak najdalej od skarbu. Próbowałem się wyrwać i wrócić
na dół, ale bez skutku. Kilka minut później klapa z wielkim hukiem gwałtownie
opadła. W tym momencie oprzytomniałem.
- Po skarbie - stwierdziłem spokojnie. - Możecie mnie puścić.
Tak też zrobili. Wojtek patrzył na mnie podejrzliwie, a Rzepiór podszedł
do skrępowanej i zaknebnowanej Agnieszki. Najpierw ją rozwiązał, dopiero po tym
wyciągnął knebel.
- Nienawidzę cię - syknęła do niego.
Podeszła i obrzuciła mnie zimnym spojrzeniem. Wściekły wyraz twarzy
kontrastował z pięknymi oczami. Znowu zaschło mi w gardle.
- Dzisiaj jesteś pod opieką Rübezahla, ale jak spotkam cię kiedyś na
szlaku, to będziesz biedny. Zemszczę się.
Dostojnym krokiem opuściła polanę.
Popatrzyłem na Wojtka i spytałem:
- Przytomny? Grzybki przestały działać?
- Gdy tylko unieszkodliwiłem Agnieszkę - wyjaśnił Liczyrzepa - ocuciłem
Wojtka i posłałem go na dół. Przypuszczałem, że skarb tobą zawładnie. Tak też
się stało, co kolejny raz potwierdziło działanie klątwy zapomnienia. Na
szczęście twój brat jest rozsądniejszy i odporniejszy, albo grzybki jeszcze
trochę działały i ograniczyły przymus zawładnięcia skarbem. Czyli w zasadzie,
otumaniony byłby w miarę bezpieczny.
Siedzieliśmy przy dogasających pochodniach słuchając opowieści Liczyrzepy
o relacjach między nim i Agnieszką. Chyba odczuwał potrzebę wygadania, bo
niemal nie dopuszczał nas do głosu, ale trzeba mu przyznać, że ma dar
gawędziarza, więc czas do świtu minął bardzo szybko.
- Pora wracać - powiedział na widok wschodzącego słońca. - Wasz brat
czeka w schronisku. Jedźcie do niego, ale później raczej się nie zapuszczajcie
gdzieś w las tylko najkrótszą drogą do samochodu. Wiecie, jak to jest z
kobietami, niby kochające i łagodne, ale lepiej nie sprawdzać czy pamiętliwe.
Odprowadził nas jeszcze do szlaku. Po drodze zaleźliśmy rowery. Na
pożegnanie życzył nam miłego dnia oraz ładnej pogody i zniknął za najbliższym
zakrętem.
Po kilkunastu minutach dotarliśmy do schroniska. Krzysiek siedział na
zewnątrz i pałaszował śniadanie. Na nasz widok zawołał:
- No, co tam z Agnieszką? Cała i zdrowa? Mam nadzieję, że nie
zapomnieliście wziąć jej numeru komórki.
- Ona nie ma komórki. – Zaskoczył go Wojtek.
- Jak to nie ma?
- No tak to. Mamy ci dużo do opowiedzenia, ale najpierw śniadanie.
Rozsiedliśmy się nad jajecznicą i chwilę później zaczęliśmy chaotycznie
jeden przez drugiego omawiać wydarzenia ostatniej nocy.
- Z tego wszystkiego to tylko w jedno wierzę. - Skwitował Krzysiek. - W
grzybki. Słyszałem, że w Izerach rosną takie halucynogenne. Nieźle trzeba się
nawtrząchać halutków, żeby mówić takie brednie.
- Sam bym nie uwierzył - odparł Wojtek - ale mam dowód. Dostałem od
Liczyrzepy pamiątkę - Uśmiechnął się i wyjął coś z kieszeni. - Nic nie wolno
sobie wynosić ze skarbczyka. Tyle, że on to wziął dla mnie.
Błyskawicznym ruchem położył otwartą dłoń na stole. W porannym słońcu
błysnął złoty medalion z czerwonym kamieniem zamocowanym w środku.
Fajny pomysł połączenia legend karkonoskich i dzisiejszych wycieczek rowerowych.
OdpowiedzUsuńtak mi też się podobało, ale gdyby nie koncowe stanowisko pomyslałabym ze to jednak grzybki podziałały na bohaterów
OdpowiedzUsuń